Ja nie dam rady??? Potrzymaj mi ... drinka (part 1)

 


                            

Nie jestem typem sportowca. Nie skaczę na bungee, nie wspinam się po górach, ani nie biegam maratonów. Jeśli już trafię na siłownię, wybieram zwykle bieżnię, ale na niej nie biegam tylko chodzę. A na basenie za żadne skarby nie zjadę ze zjeżdżalni, bo przecież na końcu może mi się dostać woda do nosa. Tym bardziej trudno mi uwierzyć w to, co zrobiłam podczas pierwszego pobytu w Sharm w grudniu zeszłego roku. Jak już pisałam, poleciałam sama, pomna na ostrzeżenia koleżanek, że "Chyba oszalałaś? Sama do Egiptu? Zgwałcą cię tam od razu, albo porwą, albo okradną. Oglądaj się na każdym kroku za siebie, nikomu nie ufaj i pilnuj drinków, bo na pewno ci tam coś wrzucą do szklanki". Tak więc lekko roztrzęsiona wsiadłam do samolotu, a wcześniej na odwagę wypiłam ciut (dosłownie) cytrynówki zakupionej na lotnisku. Ten ciut jednak wystarczył, żebym cały niemal lot spędziła w toalecie, z przerwami na torebkę foliową, gdy ta pierwsza ze względu na turbulencje była zamknięta. Dodam, że lot był z Warszawy, ale z międzylądowaniem  Katowicach. Trwał więc nie regularne 4, ale 6 godzin. Żyć nie umierać. Chociaż czułam wtedy, że zaraz umrę. Okazało się jednak, że nie tym razem. W przerwach na wiadomą czynność udało mi się na pokładzie poznać grupę rodaków, lecących do tego samego hotelu. Już na miejscu trzymaliśmy się razem, więc mogłam się oglądać za siebie rzadziej, niż wcześniej planowałam.

Jak powszechnie wiadomo na wczasy do Egiptu leci się głównie po to, żeby robić nic. Polega to głównie na leżeniu całe dnie na plaży, popijaniu drinków, kąpieli w morzu lub basenie z przerwami na posiłki. I to był właśnie jeden z takich dni. Wygrzewaliśmy się na leżakach, z drinkami z ręku, a nasz spokój zakłócali jedynie miejscowi sales repersentatives, próbujący nas nachalnie namówić na różne „atrakcje” typu masaż w salonie SPA, wycieczka łodzią ze szklanym dnem, czy świeżo wyciskany sok. I wtedy zjawił się on. Sprzedawca idealny. Po 10 latach spędzonych w dziale sprzedaży, rozpoznałam go momentalnie. Kulturalny, nie narzucający się, potrafiący wybadać potrzeby klienta i z szeroką wiedzą na temat oferowanej usługi. A tą usługą były kursy nurkowania z akwalungiem. Opowiadał bardzo ładnie i z dużym zaangażowaniem o wszystkich szczegółach. Odpowiadał wyczerpująco na moje pytania, i zaproponował konkurencyjną, w stosunku do polskich ofert, cenę. Pomyślałam więc: Why not? My sprzedawcy musimy się wspierać. Po czym podążyłam za nim do biura centrum nurkowego, które reprezentował, zapłaciłam 330$, podpisałam umowę na kurs Open Water Diver Course, sygnowany przez PADI (Profesjonalne Stowarzyszenie Instruktorów Nurkowania) i dopiero wtedy dotarło do mnie, na co się porywam. CDN

 


Komentarze

  1. No ale gdzie to nurkowanie...

    OdpowiedzUsuń
  2. W tytule jest napisane, że to część 1 tego tematu. O samym kursie będzie więcej w części 2. Zapraszam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg :)



    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Some things just don't change ... HERE I GO AGAIN!

MĘŻCZYŹNI